Czasem się przytłaczam. Czasem przychodzą takie dni, chwile, że patrzę na białe kartki zawieszone na żółto pomalowanej ścianie: tam zapisane plany, wizje rozpisane kolorowymi mazakami.
Patrzę i myślę: Nie za dużo tego?!
I przed oczami pojawiają mi się wyobrażenia na temat ilości pracy, ogarniania, tysiąca, miliona, oceanu rzeczy do zrobienia, przeczytania, nauczenia. I to wszystko układa się przede mną jak ogromna góra. O ostrych skałach, pionowych graniach, ośnieżonym szczycie. Ostra, surowa, niezdobyta. Ja stoję mały taki pod nią, a ona zasłania cały horyzont, wbija się w niebo zasłaniając gwiazdy. Stąd wydaje się wyższa niż Everest i ostrzejsza niż Steven Seagal za czasów mojego dzieciństwa.
I w takich chwilach właśnie przypominam sobie historię mojej mamy.
Moja mama w ogóle sama w sobie jest dla mnie niesamowitą inspiracją. Przez większość życia marzyła o dalekich podróżach, poznawaniu świata. Między innymi żeby odwiedzić Szwajcarię i pochodzić po szwajcarskich Alpach.
Wychowała się w rolniczej rodzinie, i choć była wszechstronnie utalentowana, skończyła tylko liceum i do 47 roku życia pracowała jako księgowa w ośrodku wypoczynkowym na Mazurach. Nie lubiła tej pracy. Za granicą była raz: w Słowacji, z harcerzami, których była drużynową.
Gdy miała 47 lat pokłóciła się z szefową i rzuciła pracę. Zrobiła zaocznie licencjat z ekonomii. Zaczęła się uczyć angielskiego, zrobiła kurs na opiekunkę osób starszych. Wyjechała do Anglii, gdzie pracowała przez pół roku. Po powrocie nauczyła się niemieckiego i zaczęła pracę w Niemczech. Zwykle to były zlecenia trwające miesiąc Po kilku wyjazdach jako opiekunka dostała zlecenie w Szwajcarii, w pobliżu Alp.
Ciężko pracowała przez większość czasu i gdy tylko miała wolne, ruszyła w góry. Wcześniej szukała na polskich portalach opisy szczytów, które mogłaby odwiedzić.
Znalazła Santis. Internauci pisali, że jeśli chodzi o podejście, to tylko dla doświadczonych wspinaczy. Ale to nie problem, bo wjeżdża na niego kolejka. Mama pojechała.
Przy wyjściu z pociągu było schronisko. Jedna z dróg prowadziła do kolejki, druga na szlak. Mama piła herbatę i patrzyła jak wąska ścieżka przez jakiś czas prowadzi przez trawiasty płaskowyż, by wkroczyć w strome skały.
Mama pomyślała: aaa, przejdę się do skał, najwyżej wrócę.
Przeszła przez łąki, pod górą zobaczyła parę młodych ludzi, którzy trochę szli powyżej. Pomyślała: wejdę kawałek, zrobią mi zdjęcie, żebym mogła pokazać gdzie byłam.
Zaczęła iść w górę, ale po jakimś czasie para zniknęła. Mama rozejrzała się: za sobą już kawałek drogi i niezła wysokość. Pomyślała: kurczę, taki kawałek weszłam, to spróbuję jeszcze trochę. Najwyżej wrócę.
I szła. I drzewa zaczęły ustępować kosodrzewinie. Co kilka kroków myślała: jeszcze dwadzieścia centymetrów. No! jeszcze kawałeczek. O, dałam radę! To jeszcze dwadzieścia centymetrów.
I nagle zorientowała się, że jest już w połowie góry. Wspaniały widok rozwijał się przed nią. Była zmęczona, ale pomyślała: no, przecież teraz nie zejdę. To już bliżej do szczytu.
I szła dalej. Po drodze minęła kilka osób, które z szacunkiem patrzyły na nią i z niepokojem na jej baletki, które miała na stopach. A ona z każdym krokiem mówiła sobie:
no, jeszcze dwadzieścia centymetrów. Potem zobaczymy.
Po kilku godzinach od rozpoczęcia wspinaczki doszła do miejsca, gdzie dojeżdżała kolejka. Do szczytu były jeszcze dwie godziny. Mama, zmęczona już nie na żarty, pomyślała: no kurde! tu doszłam, a na szczyt nie dojdę?
I jeszcze dwadzieścia centymetrów.
Gdy stanęła na szczycie, słońce rozświetliło całą okolicę.
Cudowny widok! I wiatr. Potężny wiatr smagał ją całą. Dumna i szczęśliwa, ze spełnionym marzeniem, zeszła do kolejki. Tam zawstydzona przyglądała się długo jak ludzie kupują bilety, bo nie umiała sama obsłużyć automatu z biletami.
Ah, kochana mama!
A ja tu stoję i sobie pozwalam na przytłaczanie. Więc przypominam sobie, że jeśli chcę wejść na górę i cały czas będę patrzeć na szczyt, zamiast dwadzieścia centymetrów w przód, to albo się przewrócę bardzo szybko, wpadnę w przepaść, albo szybko się zniechęcę.
Myślę wtedy o mamie. Najpierw się wzruszam, potem robi mi się głupio.
A potem z uśmiechem biorę się za moje dwadzieścia centymetrów.
0 komentarzy do “Dwadzieścia centymetrów”