A gdyby tak życie było wyprawą po szlugi?
Pomyśl tylko.
Budzisz się, dostajesz światłem jarzeniowym w twarz, boli, boli, strasznie boli, oddzielają cię od ciepła, błogości, szczęścia, raju, dają klapsa w dupę, owijają prześcieradłem, kładą na porodówce.
I jesteś.
I możesz siebie zapytać:
Po co to wszystko?
I możesz siebie o to pytać całe życie.
A możesz odpowiedzieć sobie już teraz.
Po szlugi.
Nawet nie ma znaczenia, czy palisz. Wcale, a wcale. Bo tak naprawdę szlugi nie mają znaczenia.
Liczy się wyprawa. Po coś musi być. To niech będzie po szlugi.
Wyobraź sobie, że jesteś. I wszystko spoko. Ale by zapalił, nie?
Jak to w życiu właśnie. Jesz, śpisz, chodzisz do pracy, pracujesz, kochasz się, całujesz, piszesz wiersze, oglądasz pornosy, prasujesz koszulę, modlisz się, głaszczesz swoje dzieci po głowie, złościsz się na szefa, jedziesz na wakacje, patrzysz na zachód słońca nad morzem Karaibskim, płaczesz z radości i ze szczęścia, śpiewasz szanty, tańczysz flamenco. I jest pięknie, jest świetnie, idealnie, albo i nie, ale zawsze, zawsze czegoś brak. Coś umyka, coś uwiera. I co to? Pytasz siebie. Czemu tak? Pytasz innych. Terapeutów, psychiatrów, różnych guru, ksieży, książek, filozofów, religii, psychodelików, sekt. Niby takie fajne to życie, ale cały czas mi czegoś brak. Czego?!
Ano pewnie szluga właśnie.
To co robisz?
Wychodzisz z domu, zimno, to bierzesz kurtkę ciepłą, dresy, termos z herbatą, kanapki z serem, ogórkiem, pomidorem i cebulą, kilka jabłek, jednego pomarańcza, mandarynki i batony. Dobierasz sobie dobre towarzystwo. I idziesz. Wiadomo, że po szlugi, ale gdzie?
We wsi są dwa sklepy, ale to byłoby zbyt proste. Kilka kilometrów stąd jest stacja benzynowa pośrodku pola. Albo do następnej dużej mieściny. Przez las, przez bagna, i jeszcze na grzybach. Proste. Skoro już masz iść, niech będzie ciekawie.
No i się zaczyna. Po drodze dostajesz zabawki, krok po kroku, oddech po oddechu odkrywasz świat, obserwujesz, słuchasz, tworzysz swoje mapy postrzegania rzeczywistości, poznajesz symbole, słowa, łączysz pojęcia, kreujesz swoje ja, zaczynasz wierzyć w to, co mówią ci inni, bawisz się, śmiejesz, płaczesz, dostajesz miłość i kilka traum od rodziców i innych, poznajesz przyjaciół, zakochujesz się, odkrywasz swoją cielesność, szukasz swojego miejsca, swoich odpowiedzi, siebie, partnera, zmieniasz zabawki. Kochasz, nienawidzisz, zazdrościsz, cieszysz się.
Myślisz: skoro wszystkie ciała niebieskie się obracają, to czemu księżyc nie? Czy to tak po prostu, czy tam naprawdę mieszkają obcy? I ciekawe czy mrówki mają uczucia?
Albo: Jestem gruby i brzydki, ona na pewno ze mną nie zatańczy. I w ogóle Pis już zupełnie rozwali ten kraj.
Albo: Kojarzysz Mariolę, nie? Widziałaś jaką ma sukienkę, nie? A słyszałaś co mąż jej zrobił? Zasłużyła sobie, suka, mówię ci.
Albo: Jezusie, jakie to wszystko jest zajebiste i cudowne!
Śmiejesz się z wiatrem, tańczysz z ogniem, płaczesz z niebem. Boisz się i jesteś odważny. Chowasz się po norach i skaczesz w nieznane przepaści. Wyobrażenia zastępujesz wyobrażeniami.
I wciąż idziesz kupić szlugi.
Kilka razy padasz bez sił na ziemię, na mrozie, twarzą w błocie, nogami w gnojówce i myślisz, że to koniec, że to wszystko bez sensu i na chuj to i lepiej nie żyć.
Ale wtedy przypominasz sobie, że szedłeś po szlugi, więc wstajesz i idziesz dalej.
I potem odrywasz się od ziemi i lecisz, szybujesz w radości, kąpiesz się w błękitnych oceanach, rozpływasz w słońcu, rozpadasz w ekstatycznej miłości i znikasz w orgazmach.
Ale w którymś momencie przypominasz sobie, że miałeś kupić szlugi, więc wracasz na ziemię i idziesz dalej.
Przychodzą też chwile zwątpienia:
Czy ja naprawdę chcę kupić te szlugi?
Tak właściwie to po co?
Przecież ja nawet nie palę. Poza tym są niezdrowe.
A może tych szlugów tak naprawdę nie ma?
Ale jeśli nie ma szlugów… to jaki to ma wszystko sens?!
I rozpacz. Przez chwilę. Bo postanawiasz, że przejdziesz jeszcze ten kilometr.
Że może warto zobaczyć, co za zakrętem. A nuż tam będzie sklep?
Że może nawet jeśli tych szlugów nie ma, to lepiej wierzyć, że są.
Postanawiasz zaufać szlugom.
I w końcu nadchodzi ten moment.
Wchodzisz do sklepu. Urocza sprzedawczyni pyta, co podać. Z tego wszystkiego sam nie bardzo wiesz, więc mówisz: L&My z tym pykającym, co się wtedy robi mentolowe.
I płacisz, wychodzisz, otwierasz paczkę, podajesz papierosy towarzyszom. Niektórzy nie palą. Oni nie wierzą w szlugi.
A ty odpalasz.
I palisz.
I jak?
Nie urywa dupy, co?
To może życie jednak nie jest wyprawą po szlugi.
0 komentarzy do “Wyprawa po szlugi”