Tańczyłem na sali pełnej ludzi.
Tańczyłem. I chyba pierwszy raz w życiu, przez większą część tego czasu po prostu robiłem to.
Nie myślałem. Nie memłałem w głowie: czy ładnie wyglądam? Widzą, nie widzą? Czy nie przesadzam? A może głupio? A może wstyd? Ale dziwnie się rusza ta laska. A ja? Jak ja wyglądam?
Były te myśli. Ale pojawiały się i znikały.
Wcześniej zwykle się w nich zatracałem.
Teraz po prostu szukałem przyjemności. Słuchałem ciała i podążałem.
Czułem. Znajdowałem radość. Tak zwyczajnie. Radość bez oceny, bez poklasku, wymagań i wdzięczenia się. Radość z bycia.
Zajebiście było.
Słuchałem, co mówiły mi dłonie, ramiona, kręgosłup, nogi, serce. Podążałem za nimi. Gibałem się, wykręcałem na wszystkie strony.
Ładny, czy nie ładny ten taniec?
Bez znaczenia.
Bez opinii, bez ocen. Wyrażałem siebie. Naturalnie, bez wysiłku.
Przez ogromną część życia wstydziłem się siebie. Swojego głosu, zdania, ciała, ruchu, słowa.
Uwierzyłem, że to kim jestem, to za mało.
Że to, co chcę dać, co chcę powiedzieć, zaśpiewać, napisać i zatańczyć, jest nieważne. Nikomu niepotrzebne.
Że ja jestem nikomu niepotrzebny.
Uwierzyłem, że żyję w świecie, gdzie bycie sobą, oznacza bycie kimś. Najchętniej ładnym, towarzyskim, z pięknym ciałem, wykształconym, z hajsem, podziwianym, szanowanym. Tysiące ramek i foremek czekało na długo zanim jeszcze otworzyłem oczy. W świecie ustalonych reguł, zastanych porządków, każdy ma swoje miejsce. Jakieś. A tam rzadko znajduje się miejsce na bycie sobą. Bo nie wypada, bo to złe, głupie, nie takie, jak powinno.
Długo w to wierzyłem. Za długo.
Bałem się i wstydziłem zaglądać, nurkować w nieskończonych oceanach siebie, wydobywać stamtąd klejnoty, kryształy, ukryte, zakopane skarby. Zaglądać w ciemne otchłanie i wspinać się na szczyty. Przeczesywać galaktyki i układy słoneczne. Zdobywać nieznane lądy.
W sobie. Dla siebie. A potem dawać to światu. Dlatego, że mogę.Być. Tworzyć. Eksplorować. Doświadczać. Przyjemnego, nieprzyjemnego. Bawić się. Każdym ruchem i oddechem dawać wyraz tego, kim jestem. Kim jestem naprawdę.
Bo jestem. Nie wiem kim.
Ale mogę to wyśpiewać, wytańczyć, zagrać na instrumencie, wyrazić w wierszu, piosence, uśmiechu, dotyku, krzyku, płaczu, spojrzeniu, śmiechu.
Całe życie robiąc niemal każdą ważną dla mnie rzecz, miliony myśli wypełniały moją głowę: Czy to jest dobre? Czy ok? Czy się spodoba? Patrzą na mnie? Ładnie? Co pomyślą? Czy zaakceptują? Przyklasną czy odrzucą?
Każda z tych myśli, jak okrutny, zimny złodziej, który udaje sprzymierzeńca, odzierała mnie z życia. Z doświadczania. Z bycia. Blokowała, spinała, zamykała.
Teraz, gdy się pojawiają, często mówię sobie to, co kiedyś powiedział mi Wujcio Włodzio:
Chuj z tym.
I powtarzam to sobie jak mantrę.
I chuj z tym.
No bo chuj z tym tak naprawdę.
Bo gdy przestaję poddawać się tym myślom i lękowi i po prostu jestem, doświadczam i tworzę – cokolwiek by to nie było: pisanie, śpiew, taniec, spacer po parku, rozciąganie, bieganie, rozmowa, dotyk, parzenie herbaty, wszystko i cokolwiek – gdy znikają myśli i umysł milknie, zaczynają się cuda.
I to jest tak, jakbym nagle wynurzył się z ciemnej, lepkiej i mazistej toni i pełną piersią złapał oddech świeższy niż woda w himalajskim strumieniu. To tak jakbym przez lata dryfował żaglowcem na morzu bez wiatru i nagle potężny podmuch niemal rozrywał żagle zabierając mnie ze sobą w dziką podróż.
I wtedy dusza krzyczy: Jezusku! Jak zajebiście być sobą!
Zróbmy więc prywatkę jakiej nie przeżył nikt. Niech sąsiedzi walą, walą do drzwi.
Zatańczmy z tym życiem zamiast stać pod ścianą.
Zamiast myśleć, że się nie uda, że nie umiem, będzie nie ładnie, nie spodoba się, nie da się, nie można, nie powinno się, nie wypada.
Zaprawdę powiadam Wam:
Chuj z tym!
0 komentarzy do “Taniec ze strachem”