Siedzę na ławce na dworcu autobusowym Młociny.
Słońce świeci rozkosznie, na niebie kilka chmur, czekam na autobus do Wrocławia. I piszę sobie kilka myśli, które błąkają mi od jakiegoś czasu w głowie.
Obok mnie siedzi pani koło pięćdziesiątki. Szczupła, ubrana na ciemno, w ciemnych okularach. Jestem prawie pewien, że kiedyś była blondynką, teraz ma srebro na włosach. Obok niej torba. Wymieniliśmy kilka grzeczności i uwag o piękniej pogodzie. Po wyglądzie i zapachu strzelam, że raczej jest bezdomna. Piszę dalej. Podchodzi jej koleżanka: przysadzista, krótko ścięta, w podobnym wieku. Z kawą.
– O i kawę przyniosłaś – mówi moja sąsiadka. – a co, dała ci? Ty to jesteś odważna! Siadaj.
– Nie, niech se chłopak siedzi… – powiedziała przysadzista pani patrząc nieśmiało w moim kierunku.
– Ależ spokojnie, pomieścimy się przecież – uśmiecham się. Pani siada, popijają kawę i gaworzą, a ja spisuję moje myśli.
– A co pan tak tam pisze? – pyta pani krótko-ścięta.
– A myśli spisuję – mówię. – Bo mi chodzą po głowie już od jakiegoś czasu i wydają się być warte zapisania. Wie pani, jak to jest: czasem przychodzi do głowy olśnienie, zrozumienie kilku spraw, ale ponieważ wydaje się, że teraz to już wiem i przecież będę wiedzieć, to nie zapisuję, a potem bęc! I zapominam. I myślę, że zdecydowanie za rzadko to robię. Wiedzą panie o czym mówię, prawda?
Uśmiecham się. Panie patrzą na mnie i kiwają głowami.
– Ja to już nie mam raczej myśli – mówi pani krótko-ścięta z ponurym wyrazem twarzy. – Ewentualnie, żeby iść się powiesić.
– O, a czemu tak? – rzadko kiedy udaje mi się adekwatnie reagować na teksty podobnej treści.
– Ja to wieszać się nie – mówi pani co blondynką kiedyś była. – ale jakieś proszki ewentualnie.
– Aha, rozumiem. Przykro mi to słyszeć, zwłaszcza, że wyglądają panie na przemiłe osoby.
– No ale to tak nie do końca. Swoją drogą to Ewa – krótko-ścięta Ewa podaje mi dłoń, uśmiecha się ciepło, ma niebieskie, dobre oczy. Jej koleżanka, kiedyś-blondynka to Milena. – Bo widzisz, my tu siedzimy na tej, ławce, mamy siebie, ale co to za życie. Jesteśmy bezdomne. Mam czwórkę dzieci, konkubina, czasem się z nim spotykam. Ale nie mam sensu w życiu. Życie nie ma znaczenia.
– Mój umarł pięć lat temu i tak się zaczęło – mówi Milena.
– Przykro mi to słyszeć.
– Jakoś sobie radzimy. Można pójść na jakiś obiad to tu, to tam. Z noclegowniami słabo. Możesz przesiedzieć tydzień, potem jest problem. Faceci mają dużo lepiej.
– Zauważyłem pewną rzecz – mówię. – Jakkolwiek wyobrażam sobie, że to niesamowicie trudne położenie i przykro mi, że się w nim Panie znalazły, to zauważyłem, że masa ludzi na tym świecie jest nieszczęśliwych niezależnie od tego, czy mają dom, hajs i w ogóle nie wiadomo co. I też nie widzą sensu życia. Tylko rzadko kiedy mają okazję to dostrzec, bo często cały czas pracują. Mogę się mylić, ale w moim odczuciu to nie stan posiadania tworzy sens życia, tylko to, jakie znaczenie nadajemy temu, co się dzieje w naszym życiu. Bo poznałem też kilku bezdomnych, którzy byli ze swojego życia bardzo zadowoleni.
– Serio?
– Kilka lat temu siedziałem w Londynie na ławce w parku z facetem, który poczęstował mnie piwem, bo obchodził właśnie 52 urodziny. Od 22 lat był bezdomny. Nie z wyboru. Miał ciężko chorego brata, żeby mieć pieniądze na jego leczenie sprzedał mieszkanie, żeby móc się nim opiekować rzucił pracę. Brat umarł, a on został na ulicy.
Ale potem zobaczył plusy. Dwa razy okrążył Wielką Brytanię idąc wybrzeżem. Wszędzie szedł pieszo, po drodze łapiąc jakieś fuchy to tu, to tam. Był jednym z najbardziej zadowolonych ludzi jakich poznałem w Londynie. Mówił, że jest szczęśliwy. Na takiego wyglądał. Wskazywał mi na grupy ludzi kłębiących się pod supermarketem i mówił, że mu ich szkoda. Całymi dniami pędzą, żeby mieć więcej wciąż i więcej. A on? Światło – lampy w parku za darmo. Toaleta – proszę bardzo, w supermarkecie. I nie o to chodzi, że miał życie idealne. Bo co to jest życie idealne?
Chodzi o to, jakie nadał mu znaczenie. Jakie nadał znaczenie temu, co się wydarzyło. Bo mógł powiedzieć, że przydarzyła mu się tragedia, ma przesrane życie, nic się nie da zrobić, nie ma domu, pieniędzy, szacunku. Ale on wybrał, żeby nazwać to przygodą. I wolnością. I to dostał. Ze wszystkimi tego ograniczeniami i konsekwencjami.
No i tak, bo był po pięćdziesiątce, nie miał domu, chodził w starych brudnych ciuchach, spał na ławce w parku, był sam, jadał w przytułkach i w jego życiu nie istniała żadna pewność. Na koniec naszej rozmowy kupiłem mu trochę jedzenia, a on i tak chciał ode mnie funta. Nie chciałbym tak żyć. Ale jakie to ma znaczenie, gdy on jest uśmiechnięty? Gdy tak naprawdę ten zarośnięty dziadek, bez poczucia winy i wstydu jest bardziej pogodzony ze swoim życiem niż ja? Dla niego niewielkie.
A ilu ludzi, najedzonych, umytych, w czystych ciuchach, z własnym, choć może wynajmowanym łóżkiem, pieniędzmi na koncie chodzi i pierdoli, jakie ich życie jest straszne, beznadziejne i w ogóle nic się nie uda? Jakie znaczenie nadają swojemu życiu?
– Mhm – powiedziała Ewa. – No niby tak.
– Z drugiej strony kiedyś poznałem bezdomnego faceta, wziąłem go na wigilię do rodzinnego domu, napisałem o nim artykuł, a trzy dni później miał pracę i mieszkanie. Nowy start, nowe możliwości. A trzy miesiące później on narzekał, bo nie było idealnie. Bo był samotny. Doświadczył czegoś niesamowitego i zamiast przestawić myślenie, że skoro jeden cud się zdarzył, to znaczy że są możliwe, tylko trzeba robić swoje, on znów wpadł w myślenie: nie mogę, nie potrafię, beznadzieja. I takie znaczenie nadał temu, co się stało w jego życiu. Zresztą sam tak bardzo często robię.
– Naprawdę?
– No różnie z tym bywa. Z tymi znaczeniami. Kiedyś miałem okazję doświadczyć tego w bardzo ciekawy sposób, co to znaczy nadać znaczenie temu, co się dzieje i jakie to ma konsekwencje.
Kilka lat temu, gdy zbierałem pieniądze na szkołę, znowu poleciałem do Anglii. Kumpel miał mi załatwić robotę, wydałem kupę kasy na bilety, bo chodziło o konkretne terminy, a na miejscu ten kumpel przestał odbierać telefon. I w ogóle nic nie szło tak jak miało iść. Ale ja przez ten cały czas mówiłem sobie: ok. zobaczymy, co z tego wyniknie. Dostałem inną pracę, w innym mieście, swoją drogą dużo ciekawszą, bo jako kelner. Okupowałem podłogę w salonie razem z dwójką Basków w domu znajomych, potem na kanapie w domu świeżo poznanego wspaniałego gościa z Polski, potem pracowałem codziennie, często po kilkanaście godzin. Pod koniec spałem pod drzewem na ubraniach i szedłem pracować po 14 godzin do najdroższej restauracji w mieście. Na szczęście nikt o tym nie wiedział – był prysznic w robocie.
– Aha. To trudno pewnie ci było.
– No właśnie nie! Potem dopiero stwierdziłem, że to spokojnie mogła być jedna z tych emigranckich opowieści o tym, jak to ciężko bywa. Tylko, że ja cały czas traktowałem to jak przygodę. Myślałem sobie: ok., zobaczymy co będzie dalej. Każdą rzecz, która przychodziła, traktowałem jak przygodę, wyzwanie.
Fakt, że wiedziałem, że to tylko na chwilę, miesiąc maksymalnie i nawet gdybym nie znalazł pracy, to nic by mi się nie stało, bo miałem oszczędności. Ale zdałem sobie wtedy sprawę, że to nie tyle okoliczności zewnętrzne się liczą, tylko to, jakie im nadaję znacznie. Bo tak naprawdę nie wiedziałem jak będzie, ale samo myślenie, że na pewno będzie dobrze, sprawiło, że zamiast być przygnębionym, robiłem swoje. I jeszcze świetnie się bawiłem. Kurde, szkoda, że nie pamiętam o tym na co dzień. Dziękuję, że mi przypomniałyście tę historię.
– Proszę? – powiedziały po chwili wahania z dziwnym wyrazem na twarzy.
– I może to zabrzmi dziwnie, ale bez kitu, był to jeden z piękniejszych okresów mojego życia, zwłaszcza kiedy spałem pod drzewem. I nawet nie dlatego, że tak sobie zrobiłem, tylko tak samo wyszło. Że wszystko mnie cieszyło, każda mała rzecz. Wycierając brudne stoły jarałem się jak małe dziecko nową zabawką. Polerowałem sztućce dla kelnerów, przez większość czasu śpiewając najróżniejsze piosenki i zarażając ludzi radością bez powodu.
No, ale potem to przeszło i teraz też często zdarza mi się użalać nad sobą. Tak nas nauczono – uśmiechnąłem się do siebie. Na wspomnienie tej historii, ale też z lekkim zażenowaniem, bo właśnie porównałem ją do historii dwóch dorosłych bezdomnych kobiet po najprawdopodobniej mocnych przejściach. No cóż.
– Mhm – Ewa i Milena patrzyły się na mnie jak na niebieskie drzewo. – Może i tak jest. Swoją drogą masz może cztery złote na kawę?
– Powinienem mieć. Proszę bardzo.
Gadka gadką, życie to życie. Spojrzałem na zegarek.
– O, dwie minuty do odjazdu – mówię, wstaję, uśmiecham się szczerze i ściskam dłonie Ewy i Mileny. Obie uśmiechają się ciepło. – Bardzo miło poznać.
– I wzajemnie. Kiedy wracasz?
– W czwartek, jakoś wieczorem.
– To my tu będziemy.
0 komentarzy do “Być bezdomnym – nadawanie znaczenia sytuacji”