Wiatr smaga okiennice starej drewnianej chaty.
Drobiny śniegu wpadają razem z zamiecią przez szczeliny w oknie.
Przyćmione słońce przebija przez szarą zasłonę z chmur. Ciemne górskie granie rysują się mętnie w oddali.
Zamieć wznosi, rzuca na wszystkie strony drobiny, płatki śniegu.
Rozsiadam się wygodnie na kanapie i podziwiam.
Taniec. Życia.
Oglądam małe nic, nic nie znaczące przed porażającą potęgą żywiołu białe kropki. Wirują, zwalniają, znów pędzą, mijają się, zderzają. Znów i wciąż od nowa.
Samotne, łączą się w grupy i znów rozłączają. Rzucają się w górę, wzbijają wysoko, by nagle runąć w dół gnane zamiecią. Walą prosto w zaspę, piruetem do góry, szaleńczo w stronę domu i za chwilę znikają za horyzontem drewnianej okiennicy.
Wypełniają przestrzeń niczym atomy, które pędząc pozornie bez ładu w pustce, tworzą życie.
Nagle płatki opadają na chwilę oddechu.
Jednak wiatr nie daje wytchnienia na długo.
Taniec zaczyna się od nowa.
Słucham. Patrzę.
Boli mnie serce od piękna.
I wstrząsa mną zachwyt i przerażenie aż do kości, gdy zaczynam rozumieć, że jestem jednym z tych płatków śniegu.
Jednym z nieskończonej ilości i jedynym takim we wszechświecie.
Na moment, na chwilę powstałym z wody, powietrza, życia. Zmaterializowanym w postaci składającego się z nieskończenie wielu elementów małego, pięknego i białego czegoś.
I poderwany przez wiatr, na chwilę oddzielony od innych płatków, tańczę.
Tańczę swój cudowny, szaleńczy, pełny radości i cierpienia, łez i śmiechu taniec.
Wiatr smaga mną niebo, rzuca w każdą stronę świata. Głaszcze i znów ciska w mroczną otchłań.
I nawet nie wiem, że tańczę.
Z ładem, bez ładu. Z kierunkiem i bez. Bez celu i z celem.
SZzzzzzzzSiuuuuuuuuuuuuu!
Powaga słów gubi się w zamieci.
Dowcip kontroli i bezpieczeństwa ginie rozbity na ścianie drewnianej chaty.
Cały wysiłek znaczenia i sensu milknie przed niezrozumiałym, szaleńczym śmiechu wiatru, który krzyczy:
Wszystko tylko się wydaje!
A taniec jest tańcem.
Płatek tańczy swobodnie.
Nikogo nie udaje.
Nie próbuje być lepszy, ani gorszy.
Poddaje się bez walki.
Bez żalu.
Z odwagą nie próbuje łapać się niczego.
Bo i nie ma nic, czego można by się złapać.
A potem, gdy wiatr ucichnie, opada.
W ciszę.
Roztapia się w słońcu. Znika bez śladu.
I dalej tańczy.
0 komentarzy do “Zamieć”