fot. Mario Purisic

Jadę autobusem. Obok mnie siedzi starszy pan. Na przeciw dwóch chłopaków w ładnych płaszczach, wyglądają na studentów. Wokół ludzie. Siedzimy, stoimy w ścisku, prawie rozbijamy się o siebie, a jednak każdy z nas jest sam. Nasze oczy się nie spotykają, raczej bezpiecznie patrzą w telefony. Jesteśmy zbyt blisko, nasza przestrzeń jest tak przeładowana przestrzenią innych ludzi, że nie ma w niej miejsca na bliskość. Na dostrzeżenie i poczucie drugiego człowieka.

To są chwile, momenty, kiedy zdaję sobie z tego sprawę i czuję smutek i strach, że żyję otoczony przez 600 tys. ludzkich istnień i tak trudno mi się spotkać z kimkolwiek.

Spotkać tak naprawdę. Przebić się przez wierzchnią warstwę bla bla, poglądów, konwenansów, narośli intelektualnych, uprzejmości i gier społecznych. Tak rzadko czuję tę elektryzującą obecność, która sprawia, że życie jest pełne życia. Niepewność i niesamowitość, gdy dwie niezgłębione istoty spotykają się prawdziwe w chwili i chcą siebie zobaczyć, odkryć, są siebie ciekawe.

Czuję ten strach i smutek przez chwilę i zaraz potem się znieczulam. Bo tak łatwiej.

I wiem, że to nie jest tylko w autobusie. Potrafimy przeżyć życia nie pokazując siebie. Nie wiedząc nawet kto siebie pokazuje. Potrafimy przeżyć życia w maskach, albo sukniach balowych, które mają jasne określone części, które pokazuję dla świata, a które najbliższym, lub nikomu nigdy. Potrafimy przejść przez dzień bez nawet jednej rozmowy, wymiany spojrzeń, doświadczenia, które porusza nasze serca. Nie tylko w autobusie. W pracy, w rodzinnym domu. Można przeżyć 50 lat małżeństwa nie znając, nie próbując dowiedzieć się, co się kryje pod spodem, w głębi tej drugiej osoby. Potrafimy przeżyć całe życie budując całe pałace na cienkiej powierzchni życia, nigdy się nie zanurzając w jego nieskończonych głębiach. Nigdy nie doświadczając jak niezwykłe i magiczne może być doświadczenie obcowania z drugim człowiekiem.

INNY ŚWIAT

Przypominam sobie, gdy 2 miesiące temu dokładnie o tym myślałem lądując w mieście po powrocie z 5 dniowego intensywnego treningu (Possibility Management Lab), opartego na odczuwaniu, doświadczalnego odkrywaniu swojego cienia i światła w grupie ludzi, i w ogóle magii bycia z ludźmi i ze sobą. 5 dni z dwudziestoma ludźmi w hiszpańskiej hacjendzie. Wokół tylko karłowate drzewka, trawa i kozy.

I choć długo i w różny sposób szukałem, tak myślę, że tam po raz pierwszy w życiu doświadczyłem bycia częścią wioski.

Do tej pory trudno mi to opisać, bo to jedno z tych nieopisywalnych doświadczeń, które do chwili, gdy się nie zadziewa, nawet nie podejrzewasz, że jest możliwe.

Doświadczenie bycia widzianym i przyjętym naprawdę ze wszystkim: z całym syfem i całą wspaniałością. Z całym pięknem i brzydotą.

Gdzie ludzie widzą cię i mają odwagę dać się zobaczyć. Ale zobaczyć tak do krwi, mięśni i kości. Do bijącego serca i zarysu duszy.

Gdzie możesz czuć wszystko to, co przez całe życie wmawiali ci, że nie możesz. Możesz wyć z rozdzierającej rozpaczy, trząść się ze strachu i śmiać się całym sobą. Jednego dnia nurkujesz w najczarniejsze miejsca w swoim sercu, a następnego kilkoro ludzi ma trudność w utrzymaniu Cię, gdy jesteś w pełni swojej mocy na wkurwie. I masz dwudziestu ludzi, którzy przechodzą przez dokładnie to samo. I kibicujecie sobie nawzajem. Wspieracie się, nawet będąc w konflikcie, bo w tej grze wszyscy wygrywają tylko dlatego, że jesteście razem.

Albo siedzisz w zwykłym strachu i nie wiesz, co powiedzieć i po prostu boisz się, czy jesteś wystarczający, czy nie odrzucą. I wszyscy to wiedzą i czują. I to jest OK. Bo oni też tak mają albo mieli. Bo to jest ludzkie. Dwudziestu ludzi zadedykowanych, żeby tobie się udało. W przestrzeni, w której wreszcie możecie być ludźmi.

Paradoksalnie, największej bliskości doświadczyłem z ludźmi, którzy dokładnie widzieli maski, które zakładam ze strachu przed zranieniem i mieli w sobie na tyle łagodności i akceptacji, że mogłem w ich obecności bezpiecznie wysiedzieć w swoim przerażeniu i poczuć, kto tak naprawdę żyje pod maskami.

Co ciekawe – poprzez tę akceptację i przeżycie tego, co w nas najgorsze, robi się przestrzeń na to, co w nas najlepsze. A między tym wszystkim zmywasz razem naczynia i wymyślasz co ugotować na kolację.

POSZUKIWANIA

Dużą część życia spędziłem szukając tego. Szukając poczucia bycia częścią czegoś większego. Poczucia bycia widzianym, słyszanym. Poczucia tego, że jest tu dla mnie miejsce. Że jestem chciany i ważny.

Szukałem desperacko. Z nieuświadomionym przerażeniem i rozpaczą. I bardzo długo nie mogłem znaleźć. I poprzez różne grupy, miejsca, to było raczej pasmo dotykania czegoś bardzo ważnego, muskania, zbliżania się, ale nigdy nie bycia tam naprawdę. Za każdym razem miałem wrażenie, że wszyscy są w stanie tego doświadczyć, tylko nie ja.

I tak naprawdę nie wierzyłem, że mi się uda. To wydawało się zbyt nieprawdopodobne w moim przypadku. Za głębokie rany.

Doświadczyłem tego. Po długiej drodze i niełatwej pracy doświadczyłem.

I za każdym razem jak to się dzieje, to jest tak, jakbym wynurzał się nad powierzchnię ciemnej, lepkiej od wodorostów wody i pełną piersią brał oddech krystalicznie czystego powietrza.

I tak naprawdę nie chodzi nawet o to, że znalazłem to w tamtym konkretnym miejscu z tamtymi ludźmi w tej konkretnej metodzie. Chodzi o to, że tam, z nimi, przy użyciu tej metody, znalazłem to miejsce w sobie. Nawet jeśli to trwało kilka chwil.

SAMEMU CZY Z INNYMI

Różne są drogi. Moja prowadzi przez bycie ze sobą i bycie z ludźmi. I nie mógłbym tego rozdzielić. Mam przekonanie, że to jest tak, że większość mojego bólu powstała w relacjach z innymi i w dużej mierze uzdrawia się dzięki relacjom z innymi.

Z tych 5 dni to były momenty, chwile, czasem minuty, czasem godziny. Często bolesne. Tylko że to były momenty, które karmiły mnie w sposób, który nie śniłem, że może być możliwy i goiły rany, których nie podejrzewałem, że będę w stanie dotknąć.

Te doświadczenia minęły. W zatłoczonym autobusie, gdzie trudno mi utrzymać kontakt wzrokowy i nie mam śmiałości odezwać się do nikogo, to wszystko wydaje się być tak bardzo nierealne.

W tym wszystkim najbardziej niesamowite jest to, że TO JEST MOŻLIWE.

Że takie doświadczenia, taki rodzaj bycia, połączenia, relacji JEST MOŻLIWY.

Tego nie da się zamieść pod dywan miotłą o nazwie „przestań marzyć, prawdziwe życie jest inne”.

Bo to tak, jakbyś mieszkał całe życie w jaskini wierząc, że to wszystko, co Cię może spotkać i nagle oglądasz zachód słońca nad morzem i spędzasz noc pod gwieździstym niebem w górach. I OK, potem znów wracasz do jaskini. Tylko, że tego co się zobaczyło, już się nie odzobaczy.

Zostaje po tym nie dająca spokoju, przepalająca serce tęsknota za życiem żywym i prawdziwym.

A potem są dwie opcje:

Albo z uśmiechem i smutkiem wzdychać w jaskini przy ognisku za mglistym wspomnieniem.

Albo robić co się da, żeby jak najczęściej z tej jaskini wychodzić oglądać niebo (nawet jeśli zachmurzone i nawet jeśli niemała za to cenę trzeba zapłacić).

(Albo coś pomiędzy).

Czasem sobie myślę, że ludzie którzy nie mają tej tęsknoty w sercu mają łatwiej. Że Ci, którym wystarcza to, co jest, mają więcej spokoju i pewności. I że mi byłoby łatwiej gdyby ten ogień nie palił mnie od środka. I czasem tak się dzieje. Że zapominam o nim. Zasypuje go popiołem i przydeptuję udając, że teraz będę żył normalnie, jak inni wokół. Na powierzchni. I wtedy życie jest spokojniejsze i pewniejsze. I wtedy rzeczywiście jest łatwiej.

Ale też jest szaro i pusto. Bo to nie jest moje życie.

MOJE „DLACZEGO”

Dzisiaj jadąc autobusem pełnym ludzi, z którymi czułem się jakbyśmy energetycznie i emocjonalnie oddzielali się od siebie przeźroczystymi tytanowymi ścianami, przyszła do mnie odpowiedź na pytanie: dlaczego robię warsztaty i pracuję z ludźmi (już od dawna nie mogłem sobie na to odpowiedzieć).

Brzmiała: żeby tworzyć przestrzenie, w których to OK być sobą. Ze wszystkim: świetlistym i mrocznym. Przestrzenie w których jest bezpiecznie zdejmować maski, które były nam potrzebne, żeby przetrwać w tym świecie. Przestrzenie, w których to OK czuć i żyć. W których można się bać, wkurwiać, cieszyć i płakać. I to jest OK. i popełnianie błędów też. W których każda nasza prawda jest OK i jest piękna. Prawda. W których można zostawić bullshit za drzwiami. W których jest miejsce na wszystko co w nas najlepsze i najgorsze. W których można doświadczyć niesamowitej jakości bycia z innymi ludźmi. W których naprawdę można doświadczyć połączenia. W których ludzie wreszcie widzą siebie nawzajem. I są widziani. Po to, żeby rozdmuchany ogień swoich serc wynosili dalej, między ludzi: w swoje związki, prace, pasje i społeczeństwo.

Dlatego też, że sam potrzebuję takich przestrzeni. I wciąż ich szukam. Bo to najbardziej luksusowy pokarm dla mojej duszy i serca.

Zdaję sobie sprawę, że to niełatwe zadanie. I że wciąż wiele nauki, doświadczeń i błędów przede mną.

Ale o tym właśnie marzę. Tego chcę. Dla siebie, dla ludzi i świata.

<3

Jeśli chcesz doświadczyć innego bycia ze sobą i innymi – przyjdź do mnie na warsztaty, albo napisz – polecę Ci znanych mi magików przestrzeni warsztatowych, których pracy więcej niż warto doświadczyć.

Powiązane wpisy

Teksty Inspiracje

Wyprawa po szlugi

A gdyby tak życie było wyprawą po szlugi? Pomyśl tylko. Budzisz się, dostajesz światłem jarzeniowym w twarz, boli, boli, strasznie boli, oddzielają cię od ciepła, błogości, szczęścia, raju, dają klapsa w dupę, owijają prześcieradłem, kładą Read more...

Relacje

DLACZEGO WARTO CZUĆ?

Niniejszy artykuł mojego autorstwa został opublikowany oryginalnie na stronie Festiwalu Wibracje Jak oswoić smoka: dlaczego warto czuć?     „Wypieranie uczuć jest niszczycielskim procesem, który ogranicza i zmniejsza wewnętrzny puls życia, wewnętrzną żywotność i stan Read more...

Teksty Inspiracje

Koan

Życie to koan. A przynajmniej można tak zdecydować. Koan to jedna z metod nauczania w buddyjskiej tradycji zen. Zwykle jest paradoksalne pytanie lub opowieść. Koan wybija umysł ze skrępowania. Nie może on zostać rozwiązany przez Read more...